ASSAM-przeprawa przez Brahmaputrę

Ze spokojnym sumieniem opuszczamy stan Nagaland. Nasz cel został osiągnięty w stu procentach, a nawet dwustu. Spotkaliśmy ostatnich Łowców Głów. I co najważniejsze, nasze głowy nie zostały naruszone😀.

Piękne zalesione, zielone góry Nagalandu pomału zostawały w tyle. Widoki wraz z utratą wysokości radykalnie się zmieniały. Łagodniały, stawały się bardziej tropikalne. Coraz więcej płaskich pól zamieniało się w pola herbaciane, a rzeki często w rozlewiska. Ludzie tez jakby w swym wyglądzie łagodnieli. Z każdą godziną przybliżaliśmy się do potężnej Brahmaputry. Już za chwilę mieliśmy przekroczyć granice kolejnego stanu, jakim był Assam


A z czego słynie Assam? Chyba nie trzeba nikogo uświadamiać, że z uprawy herbaty. Pola herbaciane mają tu znakomite warunki. A to za sprawą klimatu, położenia i bardzo żyznych gleb. Ja osobiście bardzo sobie cenię assamską herbatę. Ma ponadprzeciętny smak.

Historia  herbaty z Assamu jest niejednoznaczna. Otóż mówi się, że to Brytyjczycy byli odkrywcami tej herbaty, ale nie wszystkie źródła są tego zdania. Miejscowe grupy etniczne, takie jak np Singhpo dużo wcześniej delektowały się już bursztynowym trunkiem, pijąc wywar z dzikich krzewów herbaty, podobnych do herbaty chińskiej. I to właśnie ludzie z tego plemienia podali Anglikowi Robertowi Bruce napar z liści herbaty jako lekarstwo. Od lat 30-tych XX w zaczęto uprawiać herbatę w Assamie na skalę masową.
Mocna assamska herbata doskonale nadawała się do picia  na sposób angielski, czyli z mlekiem.


Ponad połowa herbaty produkowanej w Indiach pochodzi właśnie z Assamu. Zrywaniem herbaty zajmują się kobiety. Pośród zielonych kobierców herbacianych wyglądają zachwycająco.
Wielkiego uroku krajobrazom herbacianym dodają poranne mgły. Jadąc wśród pól herbacianych  wczesnym rankiem można doświadczyć spektakularnych widoków. Najpiękniejszy jest moment, gdy słońce na tyle rozgrzewa powietrze, żeby pozwolić tarczy słońca przebić się przez mleczne mgły. A wtedy bladość pomału ustępują miejsca kolorom. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko  zmienia się w kolor. Świat  nagle zaczyna wyglądać jak przez różowe okulary.


Jadąc tak wśród zielonych pół herbacianych mijaliśmy  po drodze liczne wsie. Można  wtedy delektować się zwyczajnością dnia codziennego. Obserwacja zwykłego życia jest, jak dla mnie, bardzo ważnym elementem podróży. Bo któż inny, jak nie zwyczajni ludzie dostarczają nam najwięcej informacji o miejscu, do  którego przyszło nam podróżować. 


Szczególnym momentem podczas tej drogi była wizyta w  Maguri Motapung Bill. Te piękne mokradła i jezioro położone niedaleko wioski Motapung dało nam okazję na jeszcze lepsze zaobserwowanie miejscowych ludzi przy codziennych czynnościach. Pływaliśmy sobie po jeziorze w nadzwyczajnie pięknych okolicznościach przyrody i zachwycaliśmy się.


Maguri Motapung Beel nie tylko zapewnia źródło utrzymania lokalnej społeczności, ale także jest naturalnym schronieniem dla dzikiej zwierzyny i ptactwa. Jezioro jest siedliskiem dla ponad 110 gatunków ptaków. Jest połączone przez rzekę Dibru a następnie kanał z wielką Brahmaputrą.


Mieliśmy także okazje podziwiać gibbony. Mieszkały wśród ludzi w jednej ze wsi. Nie wiem czy wiecie, ale gibbony nie mają ogonów i dlatego zdefiniowane są jako małpy człekokształtne. Mają długie, smukłe kończyny i urocze mordki. Ich ciało pokryte jest czarnym, szarym lub beżowym futrem. Pyszczki mają obramowane innym kolorem. Gibbony Hoolock występują w naturalnym środowisku właśnie w północno- wschodnich Indiach, czyli w Assamie, Bangladeszu, Birmie i Północno-zachodnich Chinach. Prowadzą nadrzewny tryb życia. Dzięki miejscowemu przewodnikowi mieliśmy sposobność mieć je na wyciagnięcie ręki. Powiedzcie sami, czy nie są sympatyczne?


Aby móc dostać się do Arunachal Pradesh, gdzie żyją kolejne plemiona, które były na naszej liście, trzeba pokonać Brahmaputrę. Najprościej jest przeprawić się przez most. My wybraliśmy przeprawę promową. Nasze wyobrażenie o wielkości rzeki i sposobie przeprawy bardzo się różniły od tego co zobaczyliśmy i czego doświadczyliśmy. 

Jako mały wstęp, należy się kilka zdań o samej rzece.

Nie jest to taka  sobie zwykła rzeka. Jest główną rzeka Azji Środkowej i Południowej. Ma nie bagatela prawie 2.900 km. Razem z Gangesem tworzy największą deltę świata. W języku bengalskim nazywana jest Dżamuną. Swoje życie zaczyna w Tybecie, by potem po tysiącu km zmienić swój charakter z górskiej na nizinną. I wtedy właśnie staje się żeglowna, na całej swej  półtoratysięcznej długości. Od tego momentu staje się ważną śródlądową drogą rzeczną. W Indiach przepływa  przez takie stany jak: Arunachal Pradesh, Assam. Swoją wędrówkę kończy w Zatoce Bengalskiej, często przysparzając Bangladeszowi kłopotów. W czasie monsunów poziom rzeki potrafi się podnieść nawet o 12m.


Brahmaputra, tak ja Shiva, jest zarówno twórcą jak i niszczycielem. Osadzając ogromne ilości żyznej aluwialnej ziemi, pozwala ludziom zbierać obfite plony, jednocześnie wielokrotnie zsyła im katastrofy i
powodzie.


Przeprawa promowa okazała się niezwykłym przeżyciem. Meandrując po szeroko rozlanej rzece, pomiędzy potężnymi łachami piasku mogliśmy namacalnie poczuć jak potężna jest to rzeka. Jednocześnie przy odrobinie wyobraźni uzmysłowić sobie co ona jest w stanie zrobić z ludzkim życiem podczas monsunu. Z tą rzeką jest jak z Gangesem. Już sama nazwa wyzwala w człowieku jakiś dziwny niepokój i podniecenie jednocześnie.


Do brzegów Brahmaputry dotarliśmy przed południem, jeszcze gdzieniegdzie na roślinkach widniała rosa z porannej mgły.
Na próżno wypatrywaliśmy  promów takich, do jakich przywykliśmy, z dużym dolnym pokładem na zaokrętowanie oraz górnym dla pasażerów. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że promami są małe drewniane, marnie sklecone łódki, na których mieści się zaledwie dwa, trzy samochody. Za to miejsc dla ludzi jest więcej niż być powinno. 


Na nabrzeżu, jak to w Indiach bywa, dużo się działo. Knajpki wydawały jedzonko, dbano też aby naczynia były czyste- woda z rzeki była przecież bez ograniczeń. Załadowywano i rozładowywano przeróżne towary, np świnki w przedziwnych  bambusowych klatkach. Był tez czas na nudę i przemyślenia.😀


Wreszcie i przyszedł czas na nasz boarding.Tu trzeba być dobrym kierowcą. Jeden błąd i cała podróż może skończyć się  nagle. Wszystko udało się bez  niespodzianek. Za chwilę mieliśmy odpływać. Z perspektywy czasu powinnam wtedy pożyczyć kapitanowi " stopy wody pod kilem". Mielizn było bez liku. Płynęliśmy slalomem, omijając płycizny. Tak samo jak nurt rzeki, czas mijał leniwie. Było dużo czasu aby pogapić się na pasażerów. Prom kilka razy się zatrzymywał, wysadzał  podróżnych, którzy po oddaleniu od brzegu z daleka wyglądali jak kupcy z karawany na pustyni. 
  


Po paru godzinach dopłynęliśmy wreszcie na drugą stronę Brahmaputry. Trzeba było teraz wydostać się z promu. Nam się to udało bez większego trudu, natomiast samochód, a właściwie nasz kierowca, po deskowych trapach wyjechał przy pomocy kilku osób. 


Po tygodniu tułaczki po wsiach Nagalandu dotarliśmy do miasta  Dibrugarth. Czekał na nas hotel z ciepłą wodą😀👍.
Dibrugarth położony wśród soczystej zieleni Assamu zaoferował nam  klimat bardziej indyjski niż Nagaland. Nic dziwnego, żyje tu około 70 procent Hinduistów. Odwiedziliśmy świątynię Wisznu- Sivadol w Sivasagarze, gdzie poczuliśmy klimat Indii, do którego przywykliśmy, i z ochotą powałęsaliśmy się po miejscowych bazarach.

Swiątynia Wisznu w Sivasagarze
W Swiątyni Wisznu

Następnego dnia opuściliśmy Assam. Czekała nas długa droga do Ziro, miejsca gdzie żyje arcyciekawe plemię Apatani. Droga okazała się nie mniej ciekawa niż cel naszej dalszej podróży. Ale o tym w kolejnej odsłonie wędrówki po północno- wschodnich Indiach.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © PODRÓŻE Z KORDULĄ , Blogger